Miałam przeczucie. Przeczucie, że biała sukienka będzie mi potrzebna na wakacje. Kolor wielce niepraktyczny, szczególnie w wyprawach z dziećmi, które: a to jedzą lody czekoladowe, a to prowadzą wykopaliska łapskami. Potem tymi łapskami, które Sanepid nie dopuściłby do użytku, chwytają za białą sukienkę. Bo jak można skuteczniej zwrócić matczyną uwagę? Ano robiąc plamę na bieli...
Wszystko to nastąpiło dużo, dużo później...
Na samym początku był materiał, 1,5 metra i Burda z lipca tego roku. Materiał to grubsza bawełna, mnąca się już od samego patrzenia na nią. W związku z tym, jak już tak się wymięła na całości i zrobiła jak kreszowana, zaprzestałam wyżywania się na niej żelazkiem. Planowany uszytek, dzięki temu, uzyskał pożądaną cechę wszystkich ubrań wakacyjnych : nie wymaga prasowania.
Jakby tego było mało, uprościłam wykrój, zamieniając szeleczki doszywane, na szeleczki przeciągane i z białej dzianiny. Górę przodu i tyłu obrębiłam, podwinęłam tak, by utworzył się tunel i w ten tunel wciągnęłam pasek białej dzianiny. Dopasowałam długość, a zamiast misternego połączenia, zawiązałam na kokardkę. Zamek też sobie darowałam.
Reszta sukienki: wykończenie podkroju pach, gumka w pasie, falbana- zgodne z zaleceniami.
A potem zdarzyła się wycieczka na zachód słońca do Świnoujścia w przepiękne miejsce Stawa Młyny. Jakbym wiedziała, że taka sukienka w takim miejscu będzie wprost idealna!
Trochę tylko wiało. Młodszego chcieliśmy obciążyć kamieniami, by go nie zdmuchnęło z falochronu. Przetrwał. Trzymał się sukienki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz